To, że nie lubię dzieci to fakt powszechnie znany. Oczywistym jest też to, że to jest moj problem a nie tych dzieci, mimo ze to one sa przeze mnie nie lubiane a nie odwrotnie. To, że one maja aktualnie długą przerwe, pogoda jest piękna, przed szkołą mnóstwo zielonych sal, trawników, łączek, boisk i tłumiących hałasy pasów zieleni to też jest mój problem bo to mnie przeszkadzają ich jazgoty, wrzaski, bieganie i wariowanie, to mnie przeszkadza ujadanie i plucie slina z wściekłośći psa sąsiadów, który okazuje się być moim sprzymieżeńcem;o)
Takoż, postanowiłam zastosować wobec siebie skomplikowaną i bolesną kuracje, która ma na celu uodpornienie mnie na wspomniane wrzaski i zmuszenie mnie do zyczliwszego spogladania na nie. No bo co ja mam zrobic? Nie przegonie dzieciakow bo:
1) nie jestem don kichotem nawet jesli mam aktualnie katar
2) to jest szkoła i od tego ona jest zeby dzieciaki sie wybawił
3) taka juz jest natura dzieci
4) gdy mnie, jak wrzeszczałam na podwórku przeganiała sąsiadka to pokazywałam jej język i twierdziłam ze to głupia jędza i napewno nie ma sie z kim bawic;o)
Ale dewastowac pasów zieleni i wyciszaczy mi nie muszą ani rzucac kamieniami w rzeczonego psa sasiadów też nie muszą. Ale czy ich wychowawca ma prawo stac bezczynnie i sie temu przypatrywać z obojętnością? Albo lubością?